Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/65

Ta strona została przepisana.

był też Sabardeilh i Jojotte na którego humor liczono przy pracy nocnej. Galderyk przyszedł później, niby przypadkiem, a z nim Jan Cadéne i Filip z Ortes. Wszyscy spoglądali na kierownika młyna, który w kostyumie odpowiednim, to jest fartuchu z koźlej skóry, kierował swymi pomocnikam i i całą manipulacyą.
Pierwsza oliwa ściekała właśnie, piękna była, złoto-zielona. Płynęła powoli do basenu. Jedno po drugiem Malhibern i Bepa zamaczali palce w płynie i oblizując je smakowali z powagą. Zapach był silny, bez zarzutu. Z kolei... sote-abbat popróbował... pochwalił.
Oliwki Malhibernów przegrzane nawskroś słońcem letniem na skałach wystawionych na jego żar, były pierwszorzędnej jakości.
— Szkoda, że niema więcej! — westchnął starowina.
— Jeszcze nie wydały całej ilości — rzekł kierownik.
Otworzył jedną komorę i zbadał miazgę trąc ją w palcach.
— Trzeba dolać gorącej wody, a miazga ta wyda jeszcze jedną stągiew.
Podczas gdy woda się grzała, p. Sabardeilh rozpoczął rozmowę z kierownikiem. Znał najnowsze sposoby fabrykacyi oliwy i objaśniał je terminami naukowymi, co bardzo niepokoiło prostego człeczynę. We wielkich młynach w Prowancyi przera-