Jep czuł się tego wieczoru szczęśliwym, szczęśliwym, że żyje i że kocha.
— Co za cudna noc! — rzekł do Bepy.
— Jeśli tak będzie jutro, możemy rozpocząć bal na świeżem powietrzu. Przyrzekłaś, nieprawdaż?
Usiłował przyciągnąć ją ku sobie... cofnęła się. Te gwałtowne konkury dotknęły ją. Czuła instynktownie, że powinna tryumfatora oblać zimną wodą.
— Noc jest dobrym doradcą — odrzekła głosem dwuznacznym. — Może przez ten czas zmienię jeszcze postanowienie.
Jep uczuł się strąconym z siódmego nieba na ziemię.
— Jakto, zrobiłabyś mi ten wstyd? — rzekł. — Niedobra dziewczyno!... A ja głupiec byłem taki szczęśliwy!... A więc to naprawdę, już mnie nie chcesz? Zrywasz ze mną?
— By z tobą zerwać, musiałabym była najprzód się zaręczyć! Jeszcze zresztą nic nie postanowiłam... pozwól mi się namyślić.
— Ach, to można się wściec z tymi twoimi ciągłymi grymasami. Cóż za wielka historya jeden kontredans! Odpowiedz mi zaraz, tak, czy nie, bo się doprawdy pogniewam!
Bepa nie chciała posuwać się do ostateczności.
— A więc dobrze, kiedy ci tyle na tem zależy! — rzekła. — Będziemy tańczyli, a nawet wolno ci pocałować mnie potem, jak to jest we zwyczaju.
Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/72
Ta strona została przepisana.