Cały karnawał był dla Jepa i Bepy rozkoszną porą. Raz, albo dwa razy w tygodniu schodzili się to u tych, to u innych sąsiadów, by obchodzić zapusty, co roku wprawiające w rodzaj upojenia, zarówno najbiedniejszych jak i najbogatszych mieszkańców kraju. Jadła było w bród. Wesele rozlewało się falą wraz z buchającymi z kuchni zapachami przeróżnych smakołyków krajowych. Podczas gdy zaproszeni wygrzewając się przy ognisku, napychali się wędlinami i wieprzowiną, na dworze zbiegło się co żyło, ludzie i zwierzęta, psy i żebracy, wszyscy zgłodniali tłoczyli się dokoła domów, pukali, lub skrobali do drzwi, a czasem zjawiali się w progu biedacy, szczodraki, recytujący siedm psalmów pokutnych, a jękliwe i natrętne psalmodye miały najczęściej dobry skutek. Karmiono ich, by nie mącili wesela.
Kowalczuk i Bepa żyli przez kilka dni rozkosznie i dostatnio. Mimo, że nie byli po słowie, zachowywali się wobec siebie jak narzeczeni. Dragon, przykuty reumatyzmem do fotelu przed ogniskiem, pozwalał im chodzić sam na sam, gdzie im się podobało. Przeciągali ten rozkoszny okres. Późno w nocy powracali zwolna bezludnemi ulicami przytuleni do siebie, a Jep obejmował ramieniem
Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/74
Ta strona została przepisana.
VI.
Maski.