branie, bo dostępne dla każdego, polegało na ubraniu się we własne, podszewką na wierzch obrócone suknie.
Ale nie poprzestano na tem. Jep wypożyczył od Bepy spódnicę i gorset, a ona przebrała się znowu nibyto za pasterza, biorąc na głowę zakrytą maską czapkę włóczkową czerwoną, a na ramię baranią skórę. Jan Cadéne ubrał się w stary mundur Malhiberna, znaleziony gdzieś na dnie kufra, a Jojotte przybrał się od stóp do głowy w szaty pątnika, duchowne niby, czarne, ale przystrojone stosownie do uroczystości w dzwonki. Na głowę wdział wysoką, śpiczastą czapkę i chwycił w rękę smolną pochodnię, by przyświecać całemu orszakowi.
Tak wystrojona banda, wymknęła się cichaczem po kolacyi z kuźni. Na ulicy było bardzo ciemno, ale pełno kręciło się ludzi.
Krążyły ciche cienie gapiów; hałaśliwe sylwetki masek wziąwszy się za ręce, okrążały ciekawych, wydając okolicznościowy okrzyk: »Gourou! Gourou!«.
Wielkoludy, to znaczy lalki zatknięte na wysokich drągach, niesione przez ludzi ukrytych we fałdach prześcieradeł, kroczyły wielkimi krokami, krzycząc przeraźliwie, ksiądz-maska w insygniach kapłańskich z malowanego papieru, przedrzeźniał ruchy proboszcza Colomera, a w śród ścisku biegały dzieci, zamaskowane tylko liściem kapusty, przymocowanym do twarzy.
»Gourou! Gourou!«...
Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/80
Ta strona została przepisana.