Wszyscy tańczyli, krzyczeli, wołali na siebie. Zgiełk był straszny.
Popychani, gnieceni Jep i jego przyjaciele, torowali sobie drogę i wreszcie wpadli jak burza do szkoły. P. Sabardeilh czytał przy kominku »Reformę«, jego żona cerowała skarpetki męża. Z pięknym ukłonem maski przedefilowały przed nimi.
— Ma counexes? (Czy mnie poznajesz?) — pytała każda zmieniając głos.
Nauczyciel położył gazetę, podniósł okulary na czoło.
Poważnie i pobłażliwie spoglądał na widowisko, jak senator rzymski, do którego domu wpadli barbarzyńcy. Gdy jednak znalazł się nos w nos z Jepem, przebranym za dziewczynę, nie mógł się powstrzymać od zaprotestowania.
— Jakto, do saturnalii owej wciągacie też dziewczynę, czyż nie wstyd wam moi przyjaciele?
— Dziewczynę? Ach, mój nieboraku, widzisz wszysto- przez czarne okulary! — krzyknęła pani Sabardeilh; — spytaj no tego urwisza, ile funtów waty włożył sobie za gorset.
Śmiano się, ale Jep nie wychodząc ze swej roli, przesyłał nauczycielowi całusy.
— Chodźno staruszku pobawić się z nami! — mówił doń.
— Dobrze! — przyłączył się do propozycyi maska-pasterz; — ty weź pod rękę męża, a ja wezmę żonę, podoba mi się ta brunetka.
Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/81
Ta strona została przepisana.