cnego tu pana radnego municypalnego, by ich połączył bez zwłoki węzłami małżeńskimi.
I zwracając się do starego Bernadacha, spytał:
— Jakże, godzisz się stary?
— Dobrze, jestem gotów! Niech tylko pokażą mi papiery i niech zdejmą maski; nie mam zwyczaju łączyć ludzi z papierem na twarzy.
— Tak, tak, niech zdejmą maski! — przytakiwał Galderyk, który wietrzył jakiś podstęp i obawiał się psikusa, ze strony młodszego brata.
— Zdejmą maski jutro, przy posypywaniu głów popiołem środopostnym — odrzekł Jojotte, — tymczasem jednak nie wolno ich tykać.
— Nie wolno? Ejże, ja spróbuję! — zawołał Galderyk, rzucając się na Jepa.
Usiłował mu zedrzeć maskę.
Jep sparował atak mistrzowskim ciosem pięści. Galderyk się zdumiał.
— Ha, ha, zdaje mi się, że panienka umie odpowiadać godnie! — śmiał się Jan Cadéne.
Płeć bijącego przestała być wątpliwą. Galderyk wściekły rzucił się na przeciwnika. Rozpoczęła się bitka. Ciosy padały tak gęsto, że nikt nie odważył się rozdzielić walczących.
— Zedrę z ciebie skórę! — ryczał Galderyk.
— Pilnuj swojej! — odrzekł Jep, nie zmieniając już głosu. Zresztą było to zbytecznem. Policzek Galderyka zrzucił z twarzy Jepa maskę. Bracia walczyli już teraz z otwartemi przyłbicami.
Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/84
Ta strona została przepisana.