Galderyk otoczył Jepa ramieniem, ale Jep ze swej strony porwał go też w pół. Powoli, ruchem pewnym przegiął go w tył i obalił na kamienie. Głowa padającego dotknęła ziemi rychlej niśli plecy. Popłynęła krew na podłogę.
Chwila osłupienia nastała. Aulari pospieszyła z pomocą rannemu, który bliskim był omdlenia, bardziej ze wstydu, jak z bólu. Jep wyciągnął rękę, by mu pomódz wstać.
Bernadach usunął go szorstko na bok:
— Nie potrzeba tu ciebie! — rzekł.
Nienawiść do Jepa wybuchła w nim. Więc nie dosyć na tem, że go opuścił, że wyrzekł się ojca i wraz z życiem na roli wszystkich idej, wszystkich tradycyj rodzinnych, potrzeba jeszcze było, by go tu, we własnym domu napadł ze zgrają pijaków i rozpoczął bitkę z bratem... Skądże się to wzięło? To nie była jego krew, to nie jego rasa, to obcy, to wróg.
— Nie potrzeba cię tutaj! — powtórzył.
Gestem wskazywał drzwi synowi.
— Rozumiesz mnie! Precz stąd!
Aulari usiłowała załagodzić sprawę.
— On ma dobre serce, Jep — prosiła — znam go! Przykro mu, że się tak stało. Przecie to nie on pierwszy zaczął, bronił się tylko. Galderyk mu przebaczy i ty mu przebaczysz, gdy odzyskasz zimną krew.
Bernadach ani drgnął, Aulari stropiona zwróciła się do starszego syna.
Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/85
Ta strona została przepisana.