Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/86

Ta strona została przepisana.

— Prawda? — rzekła. — Nie masz urazy do brata?
— Niech ojciec rozstrzyga pomiędzy mną a nim. On ma prawo! — odrzekł Galderyk. Jeden z nas jest tu zbyteczny.
— Dosyć tego! — krzyknął Bernadach do Jepa. — Wynoś mi się raz! Wynoście mi się wszyscy!
— Pierwszy to raz ojcze jesteśmy jednego zdania — odparł Jep — spieszno ci stracić mnie z oczu, a mnie także pilno odejść stąd. Nie obawiaj się mego powrotu. Chleb, którybym spożył tutaj leżałby mi w żołądku kamieniem!...
Nie mógł mówić więcej, bo Aulari przerwała mu.
— Ach, ci mężczyźni — jęknęła — nigdy z nimi spokoju człowiek nie zazna. Cicho bądź Jep! Idź do łóżka i śpij, cóż masz teraz lepszego do roboty. A nie trap się tem co powiedział ojciec, wszystko to są historye karnawałowe. Jutro wszyscy o tem zapomną. Nie trap się; póki ta święta ziemia jeszcze nosi starą Aulari ten dom będzie zawsze twoim domem. I przemawiając tak do młodszego syna popychała go ku drzwiom. Maski szły za nimi z nosami na kwintę spuszczonymi. Jeden tylko »dragon«, Jan Cadéne nadrabiał minę. Wyprostowany, opięty w uniform kroczył zwolna i rzucił Bernadachowi tytułem pozdrowienia od drzwi gromkie: »Niech żyje Republika«! Ale okrzyk ten