Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/87

Ta strona została przepisana.

utonął w zgrzycie drzwi, które gospodarz zatrzasnął z pasyą za plecami gości.
Utonęli w ciemnej nocy, mroźnej nocy zimowej, czarniejszej jeszcze teraz. Po ulicach pustych, z których uciekli ludzie przelatał ostry, północny wiatr... carcanet... Ani w jednym sklepie, ani w jednem oknie nie błyskało światło. Cisza wiejska była dla włóczęgów rodzajem wyrzutu. Karnawał się skończył. Ledwie śmieli półgłosem nucić piosnkę zaintonowaną przez Jojotte, melancholijną i drwiącą zarazem piosenkę okolicznościową, którą zwyczajnie śpiewają Russillończycy:

»Adiou, pére, pobre pére,
Adiou, pére Carnabal«

Głosy zachrypnięte, nosowe gasły w refrenach, topiły się w smutku. Już po świętowaniu, minęła uciecha maskarady, oklaski w kawiarniach, gorący zapach ponczu palącego się niebieskim płomieniem! Jan Cadéne już nie był dragonem, patryotą, urwiszem napastującym dziewczęta i głoszącym sławę Republiki. Był znowu młodym chłopcem niespokojnym, jak go też przyjmą w domu rodzicielskim o tak późnej godzinie. Dzwonki błazeńskie nie brzęczały już u sutanny o szerokich rękawach zakrystyana Jojotte, osmutniałego teraz i spoważniałego, jak prawdziwy pątnik idący za procesyą. Pochodnia zapomniana zgasła.