Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/89

Ta strona została przepisana.

Siedział przy kominku w miłem sam na sam z flaszką słodkiego wina. Drzemał z nogami opartemi o popielnik, obok niego stała flaszka w trzech czwartych wypróżniona. Obudzony, nie mógł zoryentować się szybko, wydało mu się to zrazu jakimś figlem karnawałowym, gdy ujrzał ich oboje i usłyszał prośbę. Nalegali.
A więc to na seryo? No to dobrze, niechże się stanie wedle waszej woli... ale tacyście młpdzi. Zdaje mi się, że będzie długim wasz okres narzeczeński.
— Nie dłuższy niźli był twój ojcze chrzestny! — odrzekła Bepa — opowiadałeś mi przecież o tem nieraz: miałeś zaledwie ośmnaście lat i byłeś już narzeczonym, odchodząc, bronić Republiki.
— Pięć lat w pułku, sześć bitew... trzy rany... tak to prawda... a moja Izabela czekała... czekała.
— Poczekam i ja — odrzekła Bepa.
— Więc ci się tak podoba ten Jep? hm... o, jego, to nawet niema co pytać, czy cię kocha. To widać już oddawna... wysechł od tego biedne chłopczysko!... ale inni... co powiedzą na to inni... wszyscy zalotnicy... Jan Cadéne, Galderyk? Wreszcie to twoja rzecz. Jeśli taka jest wola wasza, ja się nie sprzeciwiam. Pora wam też kochać się, korzystajcie z niej!
Podniósł flaszkę, wypróżnił jednem haustem.
Za wasze zdrowie moje dzieci! — zakończył a starajcie się być roztropni!