Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/90

Ta strona została przepisana.
VII.
Inne maski.

Wielki post nastał w Katlarze. Po upojnych niedzielach, nadeszły ciche, kołysane dźwiękami dzwonów i psalmodyami liturgicznemi. Miast muzyki, grającej do tańca i skocznych tonów piszczałki, rozlegał się po nieszporach turkot monotonny kul zbijających kręgle na placu wioskowym. Była to rozrywka ulubiona czasu postu. Po partyi kręgli młodzi wychodzili tłumnie na przechadzkę. Ująwszy się pod ręce dziewczęta i chłopcy maszerowali po gościńcu wiodącym do Prades. Doszedłszy do mostu na Castellance, zatrzymywali się chwilę, spoglądając na południe, ku równiom, czy wiosna nie nadchodzi.
Nadciągała powoli. Oznajmiły jej nadejście drozdy i dudki pojawiające się w plantacyach oliwek po uboczach górskich. Po ogrodach, co legły dokoła wsi, kwitły drzewa migdałowe, a wierzby wzdłuż dróg okryły się liściem, niby z żółtawozielonego jedwabiu, podobnego do puchu gąsiąt kąpiących się w rowach przydrożnych. Od morza wiał wiatr ciepły, od którego podmuchu, rozkwitały się drzewa i trawy poczęły zielenić.
Pączki otwierały oczka to zielone, to różowe, ciekawe wiosny, ciekawe jak nadchodzi i odmładza świat. Z niedzieli na niedzielę wieś wyglądała