Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/99

Ta strona została przepisana.
VIII.
U spowiedzi.

Sobota była dla proboszcza dniem ciężkiej pańszczyzny. Od samego śniadania i połkniętego z pośpiechem, siedział zamknięty w konfesyonale, słuchał i rozgrzeszał swe owieczki. Pomiędzy dwoma absolucyami conajwyżej pozwalał sobie uchylić drzwiczek pudła i rzucić okiem na trzódkę wiernych, kobiet i mężczyzn, co czekali klęcząc na podłodze. — Jeszcze z piętnaścioro — liczył, zażywając tabaki.
Operacya była zresztą bardzo prosta. Grzechy podobne były do siebie jak bliźnięta, bez odcieni nawet indywidualnych, jak dusze grzeszników. Kupiec oszukiwał na wadze towarów, rolnik zaorywał pole sąsiadom, biedak podskubywał dobro bogacza. Proboszcza Colomera znudziły te grzechy, zobojętniały mu. Nie drgnął już nawet, gdy narzeczona kajała się, iż pozwoliła uszczknąć swemu przyszłemu mały zadatek na przyszłą szczęśliwość małżeńską, gdy służąca obwiniała się, że zgodziła się dzielić łoże swego chlebodawcy... Stare historye, do których nadawała się oklepana... wypróbowana na swą bezskuteczność nauka moralna.
Ale zwróciły na siebie uwagę duszpasterza lamentacye starej Aulari, zwierzającej mu się ze swych zgryzot macierzyńskich i małżeńskich. Błagała go,