Tatuś się rozniemogli, mieli złą chorobę;
A za nimi mamusia; w tak nieszczęsną dobę
Dzieci stadko nie miało słusznej opatrzności.
..................
........Ja zaś nieodmiennie
Rano szedłem do miasta, a to z pańskim groszem,
Nosząc leki w pudełkach, szklankach całym koszem,
Bo i matka leżeli, Rózia i Kostusia,
I Antońka, Jan, Ewa i mała Lorusia.
Najprzód zasnęli matka! W dzień świętej Łucyi
Nióśliśmy ich do grobu w smutnej procesyi.
Potem umarła Rózia, a po długich mękach
Zgasła siostra Kostusia na ojcowskich rękach.
Uciekł doktor Meizlibach, ludzie nas mijali,
Zdala tylko za płotem stojąc mnie pytali,
Czyli jeszcze żyjemy. Jam codziennie nosił
Z zamku obiad, drugiegom lekarza wyprosił;
Zaczął Heer nas odwiedzać, a jego biegłości
Zawdzięczamy dziś życie, oraz Jegomości.
Po śmierci matki całą miłość przelał na ojca swego, którego mu Pan Bóg długo przy życiu zachował. „Stary Bonczyk“ umarł krótko przed swoim synem jako staruszek dziewięćdziesięcioletni.
Już jako chłopiec mawiał Norbert, że będzie księdzem. Na wieży miechowskiej miał z starym Draszczykiem, kopidołem i kościelnego zegara naciągaczem, ciekawą pod tym względem rozmowę. Pytany, skąd ma takie myśli, odpowiedział: