gorzeje w nim płomień podsycany krzesiwem pracy nieustępliwej, wiekami zaznaczonej — ku wieczności mierzącej: na konieczność, na zmartwychwstanie. W strofach wykutych z wyrazów, że widzialnemi się stają, wypowiada zapowiedź, że z mroku „cudność idzie z kolędowem graniem, już się północ przechylo świtaniem“.
Jak świt powstaje z mroku oczekiwań, z pragnień co umierają bo umrzeć nie mogą, jaką jest praca duszy „nawiedzonej“ jest treścią następnych aktów. W pierwszym na tle zwykłego życia na podwórzu schłopiałego dworku, widzimy Wojtka szarpiącego się w widzeniach i oczekującego zejścia „Słowa na Ziemię“. Kamieniotłuk, „postać utrapiona robotą nieznośną“, upewnia go, że:
— przyńdzie — jakże — lecz nie w złocie
a w zawiejny przyńdzie czas
bez beskidzki stary las —
i oto wkrótce schodzą się wierzby i topole i zabierają z sobą Wojtka zaśnionego i urzeczonego. Idą we mgle i przywiodły go w drugim akcie przed kościół. Lecz nagle wydziwiają się zawidzenia wyległe z pod cieni gór i Wojtek przeżywa sabat, polski sabat z boginkami, topielcami, południcami, czarownicami, kościotrupami. Na pianie koguta zawidzenia znikają, wówczas nadchodzi ostatni orszak szary, człowieczy — boży Chrystus z krzyżem a za nim powsinogi beszkidzkie. Chrystus puka do chat, nikt nie odpowiada, „sienie jeno podudniają echem“. Zmierza więc ku drzwiom kościoła, wrota otwiera na oścież i orszak wchodzi do kościoła, a Wojtek za nim i tam pada zemdlony na