zalecił, by przysłała po zapasy córkę. No, no, pokaże się, pomyślała. Była pewna, że za pierwszem zbliżeniem się dostanie w twarz od dziewczyny.
Jedynasta godzina ozwała się z wieży kościółka kolonii robotniczej. Była to niewielka kaplica, gdzie ksiądz Joire co niedziela odprawiał mszę. Z pobliskiej szkoły, mimo zamkniętych z powodu zimna okien słychać było jękliwe głosy dzieci. Chodniki ciągnące się wzdłuż czterech ciężkich długich bloków domostw i ogródki leżące przed niemi puste były całkiem. Ogródki te smutny przedstawiały widok. W zmarzłej ziemi, tkwiły brudne i ponachylane w różne strony resztki jarzyn, niby plamy zgniłozielonej barwy. Z kominów unosił się dym, wszędzie gotowano zupę. Tu i owdzie otwarły się drzwi, kobieta stanęła w progu i znikała zaraz. Na początku i końcu każdego chodnika stały wielkie kadzie, w które ściekała woda z rynien, bo chociaż deszcz nie padał, para wodna przesycająca powietrze skraplała się ciągle na dachach. Cała, zbudowana na płaskowzgórzu kolonia, nie miała w sobie nic pociągającego. Żałobnie przerzynały ją pokryte czarnem błotem drogi, a jedynie czerwone cegły nowych jeszcze domów ustawicznie spłukiwane deszczem odbijały czerwono od ponurego tła.
Maheude musiała nałożyć drogi, by kupić ziemniaków u żony dozorcy, która miała ich dotąd mały zapas z lata. Za grupą cienkich topól widniała grupa odosobnionych domów stojących po cztery razem w ogrodzie. Dyrekcya mieszkania te zbudowane na próbę, wedle nowego systemu, zarezerwowała dla nadzorców, toteż robotnicy to miejsce nazwali wsią „jedwabnych pończoch", swą zaś kolonię z dziecięcą iście ironią: „Zapłać dług".
— Ha, nareszcie jesteśmy! — powiedziała obładowana sprawunkami Maheude, popychając przed sobą Leonorę i Henrysia, obłoconych strasznie i trzymających się ledwie na nogach.