Strona:Emil Zola - Germinal.djvu/139

Ta strona została przepisana.

z kwandrans w cieniu, aż Chaval puścił kochankę i pozwolił jej wejść do domu i dopiero upewniwszy się, że nie są już razem ruszył z powrotem. Szedł bez myśli, bez celu i opamiętał się aż gdzieś daleko nad pół drogi do Marchiennes.
Dopiero około dziewiątej wrócił przypomniawszy sobie, że musi coś zjeść i pójść spać jeśli jutro ma wstać o czwartej. Kolonia spała, ani jedno światło nie błyskało przez otwory okiennic, w cienie zapadły długie szeregi domów, z których dolatywało miarowe chrapanie śpiących. Napotkał jeno kota, który uciekł w puste ogrody. Dzień się skończył. Wyczerpani pracą ludzie po kolacyi rzucili się odrazu do łóżek, tylko u Rasseneura siedzieli u stołu maszynista i dwaj robotnicy dzienni. Stefan, nim wszedł, jeszcze raz ogarnął spojrzeniem czarny horyzont. Wyglądał teraz znowu jak rano. Przed nim jak zwierz przyczajony leżała Voreux, na której czarnem cielsku błyszczał tu i owdzie żółty punkt latarni. Trzy ogniska węglowe na wzgórzu paliły się znowu, jak czerwone księżyce, a na tem tle rysowała się chwilami ogromna sylwetka ojca Bonnemort i jego konia. Dalej nie było widać nic. Znikło Montsou, Marchiennes, las Vandames, olbrzymia płaszczyzna pól buraczanych i pszenicznych i tylko w dali piece wapienne tliły czerwono, a niebieskawo baterye koksowe. Noc zapadła i począł mrzyć drobny, monotonny deszcz, szmerem kropel napełniając tę pustkę i nicość, z której dochodziło tylko głośne, ciężkie sapanie pompy pracującej dniem i nocą bez przestanku.