Strona:Emil Zola - Germinal.djvu/15

Ta strona została przepisana.

— Ja zaś — rzekł — pochodzę z Montsou i nazywam się Bonnemort.[1]
— Bonnemort? — zawołał zdziwiony Stefan — to pewnie przezwisko?
Stary roześmiał się i rzekł wskazując na kopalnię:
— Tak, tak, trzy razy wyciągano mnie stamtąd... raz z opalonymi włosami, drugi, gdy ziema zasypała mnie już po pas, trzeci raz wreszcie rozdętego wodą jak żaba. Gdy się przekonano, że nie mogę się zdecydować przenieść na drugi świat, przezwano mnie Bonnemort, ot tak dla śmiechu!
Rozweselony począł się śmiać. Wydawał przytem odgłos podobny do zgrzytu źle nasmarowanej windy, a wreszcie zakończył strasznym atakiem kaszlu. Płomień ogniska oświetlał teraz jasno wielką jego głowę z rzadkiemi białemi włosami i twarz płaską bardzo bladą, pokrytą niebieskiemi plamami. Był małego wzrostu, szyję miał niezmiernie grubą, jakby rozdętą, kolana i stopy wykręcone na zewnątrz i długie sięgające kolan ręce. Zresztą podobnie, jak koń, wydawał się wyciosanym z kamienia. Obaj stali nieruchomo w wietrze, szarpiącym ich i siekającym niemiłosiernie i zdawało się, że nie czują go, nie słyszą. Gdy się wykaszlał i odkrząknął należycie, splunął opodal ogniska, a na ziemi ukazała się znowu czarna plama.
— Pan długo już pracuje w kopalni? — spytał Stefan.
Bonnemort szeroko roztoczył ręce.

Długo? Ha, pomyśl pan tylko! Miałem ośm lat gdym pierwszy raz zjechał do kopalni Voreux, a teraz mam pięćdziesiąt ośm. Porachuj pan. Robiłem tam na dole wszystko. Naprzód byłem chłopcem do pomocy, potem przesuwaczem, potem przez ośmnaście lat hajerem, potem z powodu tych przeklętych nóg, Kompania przeznaczyła mnie do kopania ziemi, pełnienia miału, poprawek rozmaitych, aż wreszcie wyjechałem na dobre na wierzch, bo doktór powiedział, że inaczej muszę tam na dole um-

  1. Tyle co „truposz“, przezwisko.