Strona:Emil Zola - Germinal.djvu/226

Ta strona została przepisana.

— Żmijo jadowita! — zaryczał. — Szedłem za tobą, bo pewny byłem, że idziesz do swego kochanka. Płacisz mu za to... prawda? Tuczysz go za moje pieniądze!
Maheude ni Stefan nie drgnęli zaskoczeni niespodzianką. Chaval ruchem ręki wskazał dziewczynie drzwi.
— Wynoś się!
Uciekła w kąt izby, a Chaval zwrócił się do matki.
— Ładne zajęcie stać na straży, gdy ta suka zabawia się na górze z kochankiem.
Chwycił Katarzynę za ramie, potrząsnął nią i pociągnął ku drzwi. Stojąc w progu zwrócił się raz jeszcze do Maheudy, która z odkrytą piersią siedziała nieporuszona jak skamieniała. Stelka zasnęła z twarzą w kaftaniku matki.
— W braku córki, mamusia! — krzyknął — Wesołej zabawy!
Pokazuj mu ścierwo, pokazuj,... jego to nie mierzi, tego wieprza sprośnego! Stefan chciał od chwili już się rzucić na Chavala i zdławić go. Ale powstrzymywała go obawa, że narobi hałasu i rozdrażni całą kolonię. Dlatego nie wyrwał też Katarzyny z jego rąk. Ale nie mógł teraz wytrzymać, poskoczył naprzód i dwaj mężczyźni stanęli naprzeciw siebie mierząc się rozpłomienionym wzrokiem. Była to stara nienawiść, tłumiona długo zazdrość. Miała teraz wybuchnąć. Jednego było za wiele na świecie.
— Pilnuj swego języka! — wyrzucił Stefan przez zaciśnięte zęby. — Zatłukę cię.
— Spróbuj! — odkrzyknął Chaval.
Przez kilka sekund patrzyli sobie w oczy stojąc tak blisko, że czuli wzajemnie swe gorące oddechy na twarzach. Nagle Katarzyna chwyciła za rękę swego tyrana i poczęła poty szarpać, aż go wyciągnęła z kolonii na drogę. Nie odwróciła nawet głowy i znikli oboje.