aż festony róż na powale, a tarcze herbowe z imionami świętych uderzyły o ścianę. Potem w wielkiej sali zapanowała cisza.
Souvarine jakby nic nie zaszło siedział przy stole i palił papierosa. Stefan chodził tam i napowrót zamyślony. Po chwili wybuchnął. Cóż za fatalność, że ten gruby próżniak rozpoczyna z nim teraz walkę miast współdziałać. Zastrzegał się przeciw temu jakoby czyhał na popularność. Stało się to jakoś samo, sam nie wie jak. Mimowoli zyskał przyjaźń całej kolonii, ufność górników i wpływ na nich. Oburzał się na przypuszczenie jakoby miał dla zaspokojenia ambicyi własnej innych spychać w nędzę, bił się w piersi, przysięgał, że jego intencye są i były czyste. W końcu stanął przed Souvarinem i rzekł:
— Słuchaj, gdybym przypuszczał, że z mojej przyczyny miałaby się przelać choćby kropla krwi, dziś jeszcze ruszyłbym do Ameryki.
Maszynista wzruszył ramionami i uśmiechnął się:
— Krwi? — mruknął. — I czemużby nie? Ziemia krwi łaknie.
Stefan uspokoił się, wziął stołek, usiadł po drugiej stronie stołu i pochylił się ku Souvarinowi. Pociągała go mimowoli ta twarz okolona jasnemi włosami, te oczy łyskające teraz krwawo. Milczał, a Stefan wpatrywał się weń czując jego magnetyczny wpływ.
— No, i cóźbyś uczynił na mojem będąc miejscu? Czyż nie należy działać? Najlepiej przyłączyć się do związku... prawda?
Souvarine puścił kłąb dymu i począł:
— Głupstwo!... Zresztą, niech i tak będzie... to początek... Niezadługo Międzynarodówka rozwinie się. On poczyna się nią zajmować.
— Któż to?
— On!
Wymówił to słowo półgłosem z czcią mistyczną zwracając oczy na wschód. Miał na myśli mistrza Bakunina, Wielkiego Niszczyciela.
Strona:Emil Zola - Germinal.djvu/235
Ta strona została przepisana.