Stefan podjął się uwiadomić kolonie, by stawiły się w Vandame wieczorem, a że właśnie światło zagasło, przeto po omacku udano się do zimnych łóżek. Dzieci płakały.
Jeanlin wydobrzał i mógł chodzić, ale nogi tak licho złożone były, że kulał na obie. Dziwnie wyglądał, zataczał się jak beczka, ale to nie przeszkadzało mu biegać jak dawniej i popełniać mnóstwa szelmostw.
Tego wieczora stał Jeanlin na czatach przy drodze wiodącej do Requillart, a u boku miał swych nieodstępnych towarzyszy Beberta i Lidyę. Schowali się wszystko troje za płot, naprzeciw kramu stojącego na rozstaju gdzie zcieźka zbiegała się z drogą. Stara, napół oślepła kobieta miała tam na sprzedaż parę worków soczewicy i bobu, ale Jeanlin głównie miał apetyt na wiszący na drzwiach stary kawał sztokfisza opruszony z lata jeszcze i popstrzony przez muchy. Dwa razy już wysłał Beberta, by go porwał, ale zawsze ktoś zjawił się na zakręcie drogi. Ciągle przeszkody, a człek nie może spokojnie załatwiać swych spraw.
Ukazał się jeździec na koniu, a urwipołcie przykucnęli za płotem poznawszy pana Hennebeau. Jeździł często sam poprzez strejkujące kolonie, by przekonać się naocznie o stanie rzeczy. Nigdy nie przeleciał mu mimo uszu kamień, wszędzie panowało milczenie, spotykał czasem małe grupki robotników, kłaniali mu się nawet, choć z pewnem wahaniem, najczęściej zaś widywał miłośne pary, które nie troszcząc się o politykę używały życia i wolnego czasu. Spokojnym kłusem, nie patrząc ni w prawo ani lewo, by im nie przeszkadzać przejeżdżał mimo, a serce mu wzbierało zazdrością. Dostrzegł urwisów skulonych za płotem, uprawiających swe zwyczajne igraszki. Więc nawet ci malcy, ci nędzarze mogli się oddawać miłości jemu wzbronionej. Oczy mu zaszły łzami, ale ani drgnął, sztywny, zapięty po wojskowemu w obcisły surdut pojechał dalej.