Strona:Emil Zola - Germinal.djvu/261

Ta strona została przepisana.

rysowała się na nich poczwarnie jak kszałt stwory jakiejś o olbrzymiej głowie i powykręcanych członkach. Ze zręcznością małpy dzieciak czepiał się szczebli, to rękami, to nogami, często zwisając na brodzie. Co siedm metrów poczynała się nowa drabina. Jedne były całe, jeszcze inne trzeszczały i chwiały się jakby miały zaraz się zapaść. Tu i ówdzie widniały zielonawe otwory chodników poziomych, grunt był rozkisły i miękki jak mech, a z każdą drabiną nową upał rósł w zatrważający sposób. Szczęściem teraz w czasie strejku ognisko tliło ledwie, niepodobna było sobie wyobrazić żaru panującego tutaj, gdy w czasie pełnej pracy codziennie podsycano je pięciu tysiącami kilogramów węgla.
— Przeklęta żmija! — syczał przez zęby Stefan. — Gdzież on lezie?
— Dwa razy omal, że nie spadł Stefan. Nogi ślizgały mu się po przegniłych szczeblach. Nie mając światła uderzał się ciągle o skały. Nikły blask świecy posuwającej się ciągle w dół nie dochodził do niego. Już przebył ze dwadzieścia drabin, a wędrówka trwała dalej. Począł liczyć, naliczył kilka nowych, Jeanlin szedł dalej. Wreszcie gdy minął trzydziestą ujrzał, że światło zwrócone się w jedną z bocznych galeryj. Trzydzieści drabin, to znaczyło mniej więcej głębość 210 metrów.
— Ciekawym jak daleko jeszcze pójdzie? Pewnie chce się skryć w stajni.
Ale drogę na lewo, wiodącą do stajni zabarykadowały oberwane ze sklepienia skały. Rozpoczęła się nowa podróż trudniejsza jeszcze. Spłoszone nietoperze zrywały się ze sklepień. Stefan musiał się spieszyć, by nie stracić go z oczu. Wbiegł w galeryę, ale gdzie Jeanlin prześlizgiwał się jak wąż Stefan, człowiek dorosły kaleczył się i nabijał sobie sińce. Jak wszystkie stare galerye, tak i ta którą szedł Stefan uległa zgniecieniu częściowemu pod naporem ustawicznym ogromnych mas skalnych i miejscami pozostała jeno wąska kiszka, a łatwo było przewidzieć, że niedługo zamknąć się musi. Przytem popękane stemple ostrymi jak noże złomkami zagradzały często drogę. Posuwać