dził, że to jak zwykle pary zakochanych idące w pole, by tam w stosownem miejscu zażyć roskoszy miłości.
I na cóż uskarżają się ci ludzie, myślał, ci nędzarze, którym pozostała nic nie kosztująca, a ogromna roskosz kochania się? Chętnie byłby cierpiał głód, gdyby mógł rozpocząć swe życie na nowo, z kobietą, któraby mu się oddała z ciałem i duszą na kupce kamieni. Oblicze jego przysłoniła mgła smutku. Zadrościł tym nędzarzom. Spuścił głowę na piersi i skierował konia ku domowi, a w uszach mu brzmiały szmery płynące równią, szmery, które wydawały mu się odgłosem pocałunków par miłosnych.
Tłum zebrał się w miejscowości Plandes dames na obszernej polance leśnej zasianej pniami opadającej łagodnym stokiem ku ścianie wysokich, wspaniałych buków, których pnie proste, białe, okryte jeno tu owdzie zielonemi porostami otaczały niby kolumny wyręb leśny. Kilka ściętych olbrzymów leżało w trawie, a po lewej stronie ciągnął się długi rząd poskładanego w sągi drzewa zrąbanego. Z nastaniem zmroku mróz się powiększył i mech zamarzły chrupał pod nogami. Polana i krzaki tonęły w ciemnościach, a na tle pobladłego nieba rysowały się wyraźnie białe pnie osrebrzone światłem wschodzącego właśnie księżyca.
Zebrało się przeszło trzy tysiące górników z żonami i dziećmi, wypełniając całą polanę, aż po ścianę lasu, a jeszcze ciągle napływali spóźnieni. Jakby poszumem wichru zabrzmiał las rozgwarem głosów kilkotysięcznej rzeszy.
Na małem wzgórzu stał Stefan z ojcem Maheu i Rasseneurem. Zaraz rozpoczął się między nimi spór, wykrzykiwali głośno. Obok nich nadsłuchując stali, Levaque zaciskający pięści, obrócony tyłem Pierron bardzo niekontent ze swej obecności tutaj, a nierozłączni Bonnemort i Mouque siedzieli na pniu obok siebie pogrążeni w myślach, milczący. Żartownisie, jak Zacharyasz, Mouquet i inni trzymali się w pobliżu i chichotali, natomiast ko-