Strona:Emil Zola - Germinal.djvu/28

Ta strona została przepisana.

manierek. Wszyscy czworo jedli i pili szybko przy migotliwem świetle kopcącej świecy.
— No, wreszcie jesteśmy gotowi! — zawołał ojciec. Wcale dobre... wcale... najedliśmy się niby rentierzy.
W tem z górnej izby od której drzwi nie zamknięto, rozległ się głos matki:
— Weźcie resztę chleba ze sobą... mam dla dzieci trochę klusek.
— Dobrze, dobrze! — odparła Katarzyna.
Przykryła na nowo ogień i postawiła na ruszcie resztę wczorajszej zupy dla dziadka, gdy wróci do domu o szóstej. Wszyscy włożyli saboty zarzucili manierki z kawą na plecy i powkładali swe „kanapki“ między koszule a kaftany. Każde miało teraz na plecach mały garb z chleba. Wyszli, mężczyźni naprzód, dziewczyna za nimi zgasiwszy po drodze świecę i przekręciwszy klucz w zamku. W domu zapanowały znów ciemności i cisza.
Ha, ha, ha, znowu wychodzimy razem! zaśmiał się ktoś zamykający drzwi sąsiedniego domu.
Był to Levaque idący do roboty wraz z synem Gebertem, wielkim przyjacielem Jeanlina. Katarzyna zdziwiona stłumiła śmiech i szepnęła Zacharyaszowi do ucha:
— A to wyśmienite! Więc Bouteloup nie czeka nawet na odejście Levaqua, by wieść do łóżka jego żony!
Światła w kolonii pogasły. Zamknęły się ostatnie drzwi i za chwilę znowu w izbach spały dzieci i kobiety w wygodniejszych teraz, obszerniejszych łóżkach. A drogami wiodącemi do kopalni snuły się szeregi cieniów. Wiatr dął z wściekłością szapiąc kaftanami idących do pracy robotników. Szli z rękami założonymi na piersiach drżąc z zimna, a na plecach każdego sterczała „kanapka“. Ale smagani lodowatym wiatrem nie przyspieszali kroku. Obojętni, pochyleni tłoczyli się po drogach niby wielki tabun bydła pędzony kędyś daleko.