Strona:Emil Zola - Germinal.djvu/300

Ta strona została przepisana.

stary stajenny, który właśnie umieścił konie w stajni patrzył na nich z pogardliwą miną.
Nawykł spędzać tu noce i pewny był, że go stąd wydostaną.
— Do licha spiesz się! Idź przedemną! — krzyknął Chaval do Katarzyny. Przynajmniej będę cię mógł podtrzymać gdy osłabniesz!
Oszołomiona, oblana znowu potem po przebytych biegiem trzech kilometrach dała się porwać tłumowi. Chaval chwycił ją za ramię, aż krzyknęła. Łzy jej napłynęły do oczu. Więc już zapomniał o przysiędze! Tak prędko! Ach, nigdy nie będzie z nim szczęśliwą.
— Naprzód marsz! — krzyknął.
Ale nie usłuchała, bała się go. Wystawiłaby się na ciągłe przykrości idąc przed nim, więc odstąpiła na bok, zresztą fala napływających ludzi odtrąciła ich oboje w tył. Wielkie krople wody padały im na głowy, a pomost nad leżącym o dziesięć metrów niżej błotnistym dnem szachtu drżał pod ciężarem tylu osób. Właśnie tu niedawno zdarzył się wypadek. Urwała się lina, klatka wpadła do wody, a dwu ludzi utonęło. Wszystkim przyszło na myśl nieszczęście na wypadek, gdyby deski pękły.
— Przeklęta żmija! — krzyknął Chaval. Zresztą rób co chcesz. Przynajmniej pozbędę się ciebie.
Począł wstępywać po drabinie. Katarzyna szła za nim.
Od dołu do wylotu szachtu było sto dwie drabin. Każda siedm metrów długa, oparta była o rodzaj podestu, stopnia zajmującego całą szerokość szachtu mającego pośrodku dziurę, przez którą ledwo prześliznąć się mógł człowiek. Był to płaski komin 700 metrów długi, wciśnięty pomiędzy ścianę szachtu głównego i drewnianą ścianę szachtu wyjazdowego, jak mokry wąż, ciemny bez końca, wzdłuż którego biegły pionowo niemal drabiny w regularnych odstępach poprzerywane stopniami. Silny człowiek musiał iść dwadzieścia pięć minut, drabin tych zresztą używano jedynie w razie katastrofy.