Strona:Emil Zola - Germinal.djvu/337

Ta strona została przepisana.

raz, przejęty jeno bólem własnym powtarzał przez łzy szeptem:
— Ot głupcy... głupcy!
Ale z piersi kilkutysięcznej masy głodomorów uparcie wydzierał się zawsze tensam dziki okrzyk:
— Chleba! Chleba! Chleba!

VI.

Doprowadzony do przytomności otrzymanym od Katarzyny policzkiem Stefan stanął znowu na czele tłumu i donośnym głosem wykrzyknął, by ruszano do Montsou. Równocześnie głos jakiś wewnętrzny począł mu szeptać słowa rozwagi. Nie chciał uczynić tego wszystkiego co się stało. To dziwne! Wyruszył przecież do Jean Bart poto, by zapobiedz nadużyciom, a oto potem brał udział w szeregu gwałtów, zagrzewał do nich nawet i w tej jeszcze ostatniej chwili rzucił hasło udania się do Montsou, by dzień okropny zakończyć oblęganiem budynku dyrekcyjnego.
Mimo tego głosu wewnętrznego zatrzymał tłum przed dyrekcyą choć w drodze miał zamiar iść ku warsztatom i zapobiedz zdemolowaniu, na co sobie tłum ostrzył zęby. Teraz, gdy rozpoczęła się kanonada do domu, daremnie szukał oczyma na coby mógł skierować zawiść tłumu, daremnie myślał nad jakimś mniej karygodnym wybrykiem. Wtem zawołał nań stojący w progu kawiarni Tisson człowiek jakiś. Właścicielka zamknęła okiennice, drzwi jeno były nieco uchylone.
— Hej, to ja! Chodźno tu!
Był to Rasseneur. Około trzydziestu ludzi z kolonij robotniczych, którzy pozostali rano w domu, przyszło tutaj po nowiny. Za zbliżeniem się tłumu wpadli tutaj, by się ukryć. Siedział tu przy stole Zacharyasz, Filomena i Pierron z żoną. Ci dwoje odwrócili się od wchodzącego i ukryli twarze w dłoniach.
— Nie miły ci mój widok? — mówił Rasseneur do Stefana. — Acha, rozumiem to! A co, nie mówiłem,