Strona:Emil Zola - Germinal.djvu/338

Ta strona została przepisana.

rozpoczynają się głupstwa. Krzyczcie o chleb do końca świata... dostaniecie jeno ołowiu!
Stefan tymczasem odwrócił się od niego. Rzucił przez ramię tylko:
— Nie miły mi widok tchórzów, który z założonemi rękami przypatrują się, jak my narażamy życie.
— Więc masz zamiar splądrować dyrekcyę? — spytał Rasseneur.
— Mam zamiar wytrwać do końca z towarzyszami, choćby przyszło umrzeć.
Zrospaczony, gotów na wszystko wmieszał się w tłum. Na drodze troje dzieci rzucało kamieniami. Kopnął każde po kolei i mruknął, że bicie szyb do niczego nie doprowadzi.
Robert i Lidya uczyli się od Jeanlina zażywać procy. Każde ciskało kamień o zakład, które zrządzi większe spustoszenie. Lidya niezręcznym rzutem nabiła guza jednej z kobiet, a chłopcy śmiali się z tego trzymając się za brzuchy. Poza nimi siedzieli obok siebie na ławce stary Mouque i Bonnemort. Nogi Bonnemorta ledwo zdołały dostawić go tutaj. Niewiadomo nawet czy go to wszystko interesowało, twarz jego bowiem miał obojętny tępy wyraz jak zawsze w dniach kiedy nie mówił.
Nikt nie słuchał już Stefana. Kamienie padały gradem na dom, a on stał zrospaczony pośród rozszalałych, których gniew budził się tak powoli, ale raz zbudzony nie znał granic. Tam, na południu zapalono się łatwiej, ale wyrządzono mniej szkód, tutaj krew ludu potrzebywała miesięcy, by się rozgrzać, ale potem szalała, aż do chwili gdy wściekłość zwierzęca znużyła się własnem szałem. Musiał przemocą wydzierać Levaquowi siekierę, uspakajać Maheuów rzucających oburącz kamienie. Niepokoiły go zwłaszcza kobiety, Levaque, Mouquette i inne. Opanowała je żądza mordu. Zgrzytały zębami, ściskały pięści i szczekały jak suki smagane dzikiemi słowami starej Brulé, która je podniecała bez przestanku.
Nagle zapanował spokój, zdumienie dokazało, tego czego dokonać nie mogły zaklęcia Stefana. Na ulicy zjawili