— Mówię ci, że idą żandarmi! Słuchajże mnie! Chaval dał znać i prowadzi ich tutaj. Oburzyłem się i przybiegłam. Uciekaj! Nie chcę by cię złapali!
I pociągnęła go ze sobą w chwili, gdy w oddali rozległ się ciężki tętent pędzącego oddziału konnicy.
Zabrzmiał okrzyk:
— Żandarmi! Żandarmi!
Rzucono się do ucieczki z takim pośpiechem, że w dwie minuty droga była wolna i tak pusta, jakby przeszedł nią huragan. Na jasnem tle zmarzłej ziemi czarną plamą rysował się jeno trup Maigrata, Rasseneur, który sam jeden pozostał w gospodzie Tisona oklaskiwał łatwe zwycięstwo siły zbrojnej, a mieszczuchy Montsou ocierali pot z czół, drżeli na całem ciele, dzwonili zębami i za nic na świecie nie odważyliby się wyjść na ulicę. Noc otuliła czarną wielką równię, zajaśniały na niej w dali gwiazdy czerwonych pieców pierścieniowych i bateryj koksowych.
Oddział mimo galopu sunął powoli i gdy zjawił się na mieście nie można już było w ciemności rozróżnić żołnierzy. A za oddziałem, pod jego osłoną przybył nareszcie wózek pasztetnika. Zeskoczył zeń chłopiec i wyjął spokojnie zamówione paszteciki.