Dziadek siedział nieruchomy jak stary, nieczuły na wieko pień drzewa, a Maheu, nie odwracając głowy chodził po izbie jednostajnym krokiem.
Nagle drzwi się otwarły i wszedł doktór Vanderhaghen.
Tam do licha! — rzekł — Trochę światła nie zaszkodziłoby wam na oczy!
Prędko... spieszno mi!
Jak zawsze mruczał i dziś gniewnie znużony nadmierną pracą. Miał zapałki, więc Maheu świecił jednę po drugiej i przy tem świetle lekarz badał chorą. Wydobyte z kołdry wątłe dziecko wyglądało jak mały wróbelek zamierający na śniegu. Tylko wielki jej garb widać było, reszta nikła wobec niego. Nieprzytomna, wzrokiem umierającej wodziła dokoła, i śmiała się cicho, a ręce założone na piersiach drgały nerwowo. Matka poczęła uskarżać się na los wydzierający jej to najinteligentniejsze dziecko, i pomoc w gospodarstwie, ale przerwał jej lekarz gniewnie.
— Patrz! Umiera! Ten biedny malec umiera z głodu. O, nie ona jedna, zresztą! Przed chwilą widziałam tosamo w sąsiedztwie. I na cóż mnie wzywacie? Cóż ja wam mogę poradzić? Mięsa wam trzeba i na tem koniec!
Maheu puścił zapałkę parzącą mu palce i ciemność zapadła, otulając całunem ciepłe jeszcze zwłoki. Lekarz wybiegł szybko. Słychać było już tylko łkanie Maheudy, powtarzającej w zapamiętaniu;
— O mój Boże! Czemuż nie zabierzesz nas wszystkich? Weź nas z litości. Połóż kres nędzy!
Następnej niedzieli wieczorem siedział Souvarine samotny w gospodzie „pod Nadzieją“ z głową opartą o ścianę. Piwo nieszło wcale, nikt nie miał dwu sous na kufelek, więc pani Rasseneur tkwiła kwaśna, nieruchoma za bufetem, a Rasseneur stojąc pod kominkiem zamyślony, wpatrywał się w żar węgla.