Strona:Emil Zola - Germinal.djvu/420

Ta strona została przepisana.

Stefan gorąco bronił towarzyszów. Pojedynczy człowiek, może być mężny, ale mrący głodem tłum nie ma sił.
Powolnym krokiem doszli do Voreux i gdy stanęli przed budynkami kopalni Stefan poprzysiągł nie stanąć do roboty. Ale przebaczał tym, którzy zjada jutro, trudno... to są ludzie głodni! Dowiadywał się też ile prawdy w pogłosce, że cieśle nie mieli czasu naprawić oszalowania szachtu zjazdowego. Pytał czy prawdą jest, że ciśnienie warstw skalnych na ściany z drzewa, które stanowią niejako koszulę szachtu, wygięły się do wewnątrz, tak, że klatki trą o ścianę na przestrzeni pięciu metrów. Souvarine odpowiadał teraz krótko. Wczoraj był w służbie i istotnie, klatki trą o ściany, tak, że musiał puścić maszynę z podwójną szybkością, by przeszły. Ale na wszystkie uwagi przełożeni odpowiadali, że przedewszystkiem teraz trzeba węgla, a potem poczną się naprawki.
— Ach, gdyby tak wszystko licho wzięło! — szepnął Stefan. — Co za radość, co za radość!
Souvarine spojrzał na kopalnię śpiącą w ciemności i rzekł spokojnie, kończąc myśl Stefana:
— Gdyby wszystko wzięło licho, poginęliby też i górnicy, którym radzisz, stanąć do roboty.
Z wieży w Montsou wybił zegar dziewiątą. Stefan powiedział, że chce już iść spać, a Souvarine rzekł, nie podając mu ręki:
— Bądź zdrów. Odjeżdżam stąd.
— Co? Ty stąd odjeżdżasz?
— Tak, zażądałem książki... odchodzę na inne miejsce.
Stefan patrzył nań zdziwiony i podniecony. Po dwugodzinnej rozmowie mówi mu to teraz i to głosem tak spokojnym, gdy jemu na myśl o rozłące serce bić przestaje. Żyli przecież razem, cierpieli razem, cóż dziwnego, że smutno się rozstawać?
— Odjeżdżasz? A dokądże to?
— Nie wiem.
— Zobaczymy się przecież kiedyś?
— Nie, nie zdaje mi się.