i weźmie władzę. Ach coza wiosna ludów zaświta wówczas! W onym dniu zachłyśnie się i zdechnie potworne bożyszcze skulone kędyś w głębi swej świątyni w nieznanym kraju. Mięso ludzkie stanie mu w gardle i skona owa stwora czarna, dla której giną i marnieją miliony nieszczęśliwych.
Stefan skręcił na gościniec. Na prawo ujrzał Montsou stojące na płaskiem wzgórzu i spływające w dolinę. Naprzeciw, były ruiny Voreux, owe bagno, z którego pompy czerpały dniem i nocą wodę, a na horyzoncie rysowały się inne kopalnie, Victoire, Saint Thomas, Feutry Cantel, zaś bardziej na północ widniał las wysokich kominów i stożki bateryj koksowych. Jeśli nie miał spóźnić się do pociągu musiał pospieszać, gdyż miał jeszcze sześć kilometrów przed sobą.
Szedł, a pod nogami czuł ciągle uderzenie kilofów, ciężkie, miarowe, uparte uderzenia. Byli tam w głębi wszyscy towarzysze jego. Tam Maheude obracała swoje koło ciężko dysząc w żarze piekielnym, na prawo i lewo dostrzegał innych, wszędzie byli pod polami, płotami, drzewami! Słońce kwietniowe błyszczało na niebie i grzało wieczyście płodną ziemię, kwiaty parły się w górę, pola drżały od pęczniejących ziarn, wszędzie tętniło życie, a przez te szmery, podobne do odgłosu pocałunków, w uszach Stefana tłukły ciągle kilofy, pełniąc jednostajnym, ciężkim, ponurym tętentem powietrze, bijąc falą łoskotu pod jasne niebo. Tam, w szczeluściach, ziemi męczennicy pozbawieni słońca, wykuwali jej losy, z męki ciał rodziły się duchy mścicieli, tam rosła armia zrospaczonych, tam kiełkował posiew, który o wiośnie, porwany nieprzepartą siłą bujania, wynurzy się na słońce poprzez szczeliny spękanej w kawałki ziemi.