ziewy tylu płuc i wreszcie dławiące, kłujące w oczy gazy. Dopiero wieczorna wentylacya mogła to usunąć. W kreciej jamie, na którą cisnęło olbrzymie brzemię kilkuset metrowej warstwy skał, gdzie piersi nie miały czem oddychać kuli hajerzy bez przestanku, by zarobić na chleb powszedni.
Wreszcie ojciec Maheu wstrzymał się i rzekł nie patrząc na tkwiący w kieszeni kaftana zegarek.
— Niedługo pierwsza... Zacharyasz... jakże tam?
Od chwili chłopak znowu wziął się do stemplowania. Ale zaraz przerwał robotę, położył się na grzbiecie i wpatrując się w ciemności myślał o wczorajszej grze w piłkę. Głos ojca ocucił go z zamyślenia.
— To wystarczy — odparł — jutro zobaczymy co robić dalej.
I wrócił na swe miejsce w sztolni. Levaque i Chaval odłożyli także kilofy. Odpoczywano. Wszyscy obcierali sobie nagiemi ramionami pot z twarzy i spoglądali na skałę sklepienia, w której łupkowej masie pojawiły się pęknięcia. Rozmawiali o pracy.
— A to znowu miła rzecz — zauważył Chaval — dostać się w pokłady, które mogą człowieka lada chwila zasypać.
Układając się o akord z Kompanią nie wzięli tego naturalnie w rachubę.
— Łajdaki! — mruczał Levaque. — Naturalnie, cóż im to szkodzi, gdy tu wszyscy pozdychamy!
Zacharyasz począł się śmiać. Nie troszczył się wiele ani o robotę, ani o nic innego, ale cieszył się gdy słyszał, że ktoś klnie Kompanię. Maheu tłumaczył spokojnie, że tu niema niczyjej winy, gdyż pokłady co dziesięć metrów zmieniają się. Trzeba być sprawiedliwym! Któż może przewidzieć? A gdy mimo to tamci nie przestawali wymyślać przełożonym, obejrzał się zaniepokojony i rzekł stanowczo:
— Milczeć! Dość tego!