Strona:Emil Zola - Germinal.djvu/68

Ta strona została przepisana.

czyło „gruba zwierzyna,“ wyrażenie utarte o przełożonych. Wśród ponurego milczenia klatka wzniosła się w górę i znikła w czeluści szachtu.

VI.

Skulony w klatce wraz czterema innymi, Stefan postanowił rozpocząć na nowo żywot wagabundy włóczącego się po gościńcach o głodzie. Raczej zginąć z głodu, myślał, jak wracać do tego piekła, gdzie zarobić nie można nawet na chleb powszedni. Nie było teraz koło niego Katarzyny, nie czuł miłego, kojącego ciepła. Siedziała ponad nim w jednym z wózków. Tak tak, zamiast myśleć o głupstwach lepiej iść stąd precz. Czuł, że ze swem wyższem wykształceniem nigdy nie potrafi zdobyć się na rezygnacyę, jaką posiada ta trzoda ludzka i że prędzej czy później rozwali łeb któremu przełożonemu.
Nagle oślepiło go światło. Winda biegła z taką szybkością, że nie spostrzegł się, gdy już był na powierzchni ziemi. Oślepiony jasnością, od której odwykł już, mrugał powiekami. Ale wielką pociechą było dlań, gdy usłyszał, że haki klatki zabiły się w drzewo. Po chwili chłopak otwarł drzwi i Stefan wyszedł wraz z innymi z szachtu.
— Hej, Mouquet — odezwał się Zacharyasz do syna starego stajennego, który stał w pobliżu. — Pójdziemy dziś do Wulkanu ?
Wulkan, była to kawiarnia w Montsou, gdzie się odbywały koncerty. Mouquet przymrużył lewe oko i uśmiechnął się w milczeniu, potem zrobił małpi grymas. Mały, gruby jak ojciec i siostra miał zadarty nos i minę chłopaka, który trwoni zarobiony grosz, nie troszcząc się o jutro. Właśnie ukazała się Mouquette, a brat na powitanie pchnął ją pięścią w plecy.
Stefan ledwie mógł rozpoznać halę kontrolną, której wysokie rusztowanie wyglądało rano przy mdłem świetle latarń tak niepokojąco. Była pusta i brudna. Słabe