Strona:Emilio Salgari - Dramat na Oceanie Spokojnym.djvu/110

Ta strona została przepisana.

— Kiedy będzie wielki przypływ?
— W sobotę o północy, a dziś mamy czwartek. Czy sądzisz, że uda się stoczyć okręt na wodę, zarzucając kotwice od strony rufy i lawirując młynkiem?
— Nie uważam tego za wskazane, gdyż nie opieramy się na gruncie skalistym. Gdyby to była ławica piaskowa, okręt mógłby się z niej zsunąć; jednakże te wszystkie wyspy są bądź wulkaniczne bądź koralowe i dlatego bardziej szorstkie.
— Czy przez ten czas dzicy zostawią nas w spokoju?
— Słyszał pan przed chwilą ich wrzaski? Były to okrzyki bojowe. Zobaczy pan, że ledwie morze się uciszy, oni już tu nadpłyną na swych pirogach.
— Niechno przyjadą! znajdą dość jadła dla siebie! Miewałemci już do czynienia z dzikusami na oceanie Spokojnym. Napastowali mnie kilkakrotnie, ale zawsze odchodzili jak niepyszni.
— Miej się pan na baczności, panie kapitanie, bo Fidżjanie są bardzo dzielni i przebiegli. Nie okażą nam zrazu wrogich zamiarów, ale wpierw będą usiłowali pozyskać pańskie zaufanie, by móc dostać się na pokład, będą ofiarowywać pokój, znosić żywność i podarki, później zaś wpadną zdradziecko na tyły pańskiej załogi, a jeżeli nie będziecie przygotowani, wybiją was co do nogi.
— Żaden z nich nie postawi nogi na pokładzie mego statku, zapewniam cię, Billu. Teraz zajmijmy się twoimi towarzyszami. Gdzie spodziewasz się ich odnaleźć?