Strona:Emilio Salgari - Dramat na Oceanie Spokojnym.djvu/111

Ta strona została przepisana.

— Nie umiałbym tego panu powiedzieć. Może znaleźli osłonę pomiędzy górami w głębi wyspy, a może ukrywają się w którejś zatoce.
— Jakim sposobem zawiadomimy ich o naszem przybyciu?
— Macie przecież na pokładzie armatkę. Daj pan z niej parę strzałów.
— Czy nas posłyszą?
— Spodziewam się. Jeżeli jeszcze żyją, zrozumieją, że jakiś okręt zawinął do tych brzegów, i pokwapią się ku nam. Jeżeli nie osiągniemy żadnego skutku, będę wypytywał krajowców, a gdy spuścimy znów okręt na wodę, okrążymy wyspę, strzelając czasami.
— Doczekajmy świtu, a potem zaczniemy działać — oświadczył kapitan. — Tymczasem przygotujmy się do obrony, by przyjąć tych ludojadów tak, jak na to zasługują.
Cisza, panująca koło okrętu, który unieruchomiony całkowicie, jedynie na rufie doznawał lekkiego kołysania, pozwalała na podjęcie wszelkich środków obrony.
Kapitan Hill, który nieraz już wytrzymywał ataki dzikusów, zarządził zbiórkę marynarzy i nakazał im, by koło fokmasztu i bezanmasztu, czyli od strony dzioba i rufy, ustawili dwie silne barykady, dla łatwiejszej obrony statku w razie abordażu oraz wzięcia napastników w dwa ognie. Za temi szańcami kazał umieścić wszystką broń, a na pokład tylny wytoczyć armatkę nabitą kartaczami.