Strona:Emilio Salgari - Dramat na Oceanie Spokojnym.djvu/112

Ta strona została przepisana.

Nie poprzestając na tem, kazał przynieść dwa cebrzyki z pustemi butelkami. Butelki te miano tłuc i rozrzucać po pokładzie, by okruchy szkła kaleczyły nogi napastników, którzy nie znali użytku obuwia.
To uczyniwszy, spokojnie wyczekiwał świtu.
W miarę jak rozjaśniało się niebo, gwałtowność wiatru słabła, i morze zaczynało się uciszać. Fale wciąż łamały się z zaciekłością dokoła tafli olejnej i dokoła rew, jednakże na pełnem morzu zmniejszyły swą chyżość i nie wzbijały się już tak wysoko jak przedtem.
W ciągu kilku godzin huragan winien był uspokoić się zupełnie, co z jednej strony było na rękę kapitanowi, lękającemu się ciągłej chwiejby, mogącej narazić okręt na złe skutki, z drugiej zaś strony narażało na niebezpieczeństwo załogę, gdyż dzicy niewątpliwie nie omieszkaliby skorzystać z ciszy morskiej, by spuścić łodzie na wodę.
O godzinie piątej garstka promieni słonecznych, przebiwszy się przez wyłom w chmurach, oświeciła morze i wyspę, która była już widoczna w całości — wraz ze swemi wzniesieniami, lasami, zielonemi dolinami i zatokami.
Wśród załogi ugrzęzłego okrętu powstało pewne zaniepokojenie na widok setki dzikusów, uzbrojonych w dzidy i ciężkie maczugi, a skupionych bezładnie na najbliższej płaskoci.
Ludzie ci po większej części mieli barwę skóry ciemną, budowę ciała wysoką i regularną, włosy gęste i kędzierzawe. Niektórzy ubrani byli w za-