Strona:Emilio Salgari - Dramat na Oceanie Spokojnym.djvu/114

Ta strona została przepisana.

czeni, choć efekt większej i mniejszej broni palnej powinien był im być dawno znany; następnie porzucili broń na ziemię i podnieśli ręce, czyniąc gesty jakoby przyjazne.
— Łotry! — mruknął rozbitek.
Poczem wstał na równe nogi i jakby czemuś przysłuchiwał się z wielką uwagą.
— Czemu się pan przysłuchuje? — zagadnęła go Anna.
Bill zwrócił się w jej stronę. Ujrzała, że twarz ma niespokojną.
— Pani niczego nie słyszała? — zapytał ją w podnieceniu.
— Nic… prócz krzyku dzikusów.
— Ja słyszałem daleką strzelaninę! — zawołał. — Nie mylę się!
— I ja też słyszałem kędyś daleko strzał z rusznicy — potwierdził Asthor.
— Może to pańscy towarzysze? — zapytał kapitan.
— Panie kapitanie, niech pan nakaże strzelać po raz drugi.
Puszkarz, który naładował był powtórnie armatę, wypalił w stronę skał, które odgrzmiały głośnem echem.
Cała załoga zamilkła i nadstawiła uszu. Jednakże nie można było niczego dosłyszeć, ponieważ w tejże chwili podniosły się na płaskoci przeraźliwe wrzaski, i ujrzano, że niemal wszyscy dzicy zbiegli ze skał i co tchu znikli w gęstwinie borów.
— Co się stało? — spytała Anna rozbitka.