Strona:Emilio Salgari - Dramat na Oceanie Spokojnym.djvu/116

Ta strona została przepisana.

— Ale jak objaśnić ucieczkę dzikusów?
— Może na wyspie zdarzył się jakiś wypadek… Nie chciałbym…
— Czegobyś nie chciał?
— By ten wypadek skrupił się na moich towarzyszach. Mam niedobre przeczucia…
— Czy boisz się, że dostali się do niewoli właśnie w chwili, gdy znaleźliśmy się niedaleko od nich?
— Ów wystrzał z rusznicy dał mi wiele do myślenia.
— Ale my ich przecie ocalimy! — zawołała Anna z zapałem. — Żadną miarą nie zgodzimy się na to, by dzicy mieli pożreć tych nieszczęsnych ludzi.
— Łódka! — krzyknął w tej chwili jeden z marynarzy, wskazując palcem ku wybrzeżu.
Oczy wszystkich zwróciły się ku wskazywanemu punktowi. Ujrzano ciężką dłubankę, wydrążoną z pnia olbrzymiego drzewa, która odbiwszy się od brzegu, zwróciła się chyżo ku okrętowi.
Dwunastu półnagich dzikusów, uzbrojonych w ciężkie maczugi, wiosłowało z wzorową zgodnością; na sztabie łodzi stał jakiś człowiek wysokiej postawy, z turbanem na głowie i z gęstą brodą farbowaną na czerwono.
Wkrótce łódź ta przebrnęła warstwę oliwy i podpłynęła pod sztymbork okrętu. Wówczas człowiek w turbanie podniósł głowę do góry i w swoim języku spytał załogę:
— Czego życzą sobie cudzoziemcy?