dopodobnie zapomocą muszli morskich. Kapitan Hill pobladł i poczuł w sercu jakieś ukłucie.
— Czyżby oni napadli na mój okręt? — zapytał.
— Nie — odparł Bill. — Te wrzaski pochodzą nie od strony morza, lecz od strony wielkiej wsi. Albo więc Wawanuho już umarł albo też zdarzył się jakiś inny ciężki przypadek.
— Któż to jest ten Wawanuho?
— To ten król, którego mieli pochować.
— Wysiadajmy.
Obie szalupy przybiły do brzegu i osiadły na ławicy piaskowej. Piętnastu ludzi uzbrojonych w strzelby, pistolety i kordelasy, wysiadło na brzeg u podnóża wielkich bananowców, których korzenie lizała fala małej zatoki. Bill kazał przykryć łodzie wielkim stosem gałęzi i listowia, żeby nie zostały spostrzeżone przez krajowców, poczem stanąwszy na czele oddziału, zapuścił się w gęsty cień, spadający z drzew olbrzymich.
Ledwie przebiegli sześć do siedmiu kroków, gdy Bill znienacka zatrzymał się, wymierzając broń do strzału.
— Cóżeś tam dostrzegł? — spytał go kapitan Hill.
— Jakiś cień przemknął się wpoprzek ścieżki!
— Patrzcieno! — zawołał w tej chwili czyjś głos. — Bill tutaj? Czy śnię, czy też ludożercy wyprawili mnie już na tamten świat?