Strona:Emilio Salgari - Dramat na Oceanie Spokojnym.djvu/129

Ta strona została przepisana.

— Były to krzyki wściekłości. Ludożercy spostrzegli moją ucieczkę, gdy już byłem daleko, i podnieśli alarm. Teraz jednak mogę już gwizdać na tych szubrawców… Ale… gdzie jest Sangor, że go tu nie widzę? Przecież wyjechałeś razem z Indjaninem.
— Nie żyje — odpowiedział Bill, poruszywszy się gniewnie. — A reszta… czy żyje?
— Tak… żyją wszyscy, ale stan ich godzien jest litości. Wychudli na patyk i tak osłabli, że nie mogą utrzymać się na nogach, gdyż od dwóch dni nic nie jedli. Zdaje się, że dzicy chcą ich na tamten świat wyprawić z próżnemi wnętrznościami i przy wielkim apetycie. I cóż chcesz? Taki to obyczaj tych ludojadów!
— Czy czujesz się na siłach doprowadzić nas aż do wsi? — spytał go kapitan.
— I owszem, jeżeli mi dacie przegryźć suchara i łyknąć nieco gorzałki.
Jeden z marynarzy ofiarował mu własną manierkę, drugi napełnił mu sucharami kieszenie podartego kubraka, inny wreszcie obdarzył go puszką konserwy rybnej.
Rozbitek pochwycił łapczywie manierkę i wypróżnił ją w trzech łykach.
— Słowo daję, wyborna whisky — ozwał się, mlasnąwszy językiem. — A teraz w drogę, żebyśmy się nie spóźnili… tylko wytrzeszczajcie dobrze ślepia i nie odzywać się ani słówkiem!
Prawą ręką ścisnął kordelas, wręczony mu przez jednego z marynarzy, lewą zaś ujął pistolet,