Strona:Emilio Salgari - Dramat na Oceanie Spokojnym.djvu/130

Ta strona została przepisana.

podarowany mu przez drugiego, poczem podwinąwszy poły, ruszył w drogę, chrzęszcząc kośćmi za każdym krokiem. Tuż za nim szedł Bill, szepcąc mu w ucho jakieś słowa, których kapitan nie zdołał zrozumieć, choć znajdował się o trzy kroki ztyłu.
Czy pytał o wyjaśnienia, czy też chodziło o jakąś rzecz ważniejszą? Mac Bjorn, człowiek-szkielet, nie odpowiadał, lecz widać było, że potrząsał często głową jakgdyby potwierdzał coś, co mu tamten mówił lub o co go pytał. Ktoby mu się przyjrzał lepiej zprzodu, zauważyłby, że tych dwoje drobnych wpadłych oczu rzucało jakieś błyski niesamowite, a na wyschłych wargach ukazywał się niekiedy sarkastyczny uśmiech.
Mała drużyna, posuwając się ostrożnie naprzód z wzrokiem wytężonym wciąż przed siebie i nadsłuchując każdego szmeru, po upływie godziny dotarła do przestrzeni otwartej pomiędzy drzewami. Mac Bjorn skinieniem ręki zatrzymał idących za nim marynarzy.
Nachylił się ku ziemi, by lepiej posłyszeć nadchodzące głosy, ciągnął nozdrzami powietrze, jak pies węszący zwierzynę, poczem zwróciwszy się w stronę kapitana, który nie spuszczał go z oka ani na chwilę, rzekł:
— Znajdujemy się koło wsi. Minąwszy to zarośle, znajdziemy się za ostatniemi chatami.
— Gdzie znajdują się nasi towarzysze? — zapytał go Bill.