Strona:Emilio Salgari - Dramat na Oceanie Spokojnym.djvu/133

Ta strona została przepisana.

łego końca. Założyłbym się, że gdyby go pozostawili przy życiu, dożyłby jeszcze ładnego wieku.
— Czy cieszył się z tego, że mają go pochować?
— Nie wydawał mi się zaniepokojonym, co więcej dodawał otuchy swojemu synowi, który rwał sobie włosy z rozpaczy.
— Czy to jego następca?
— Tak jest.
— A czemuż ten synalek nie przeszkodził pogrzebowi?
— Mówi, że lepiej być królem niż królewiczem i że ojciec jego żył już dość długo.
— Cóż to za wstrętne draby!
— Cóż robić? takie to obyczaje tych ludożerców — rzekł Mac Bjorn, nie okazując najmniejszego obrzydzenia. — Oho! już zaczyna świtać.
Istotnie na wschodzie zaczął się ukazywać nikły brzask, a gwiazdy coraz to bladły. Za kilka minut powinno było ukazać się słońce, ponieważ w tej szerokości geograficznej, rzec można, niema ani zmierzchu ani świtu. Ledwie słońce zajdzie za widnokrąg, zapada nagła noc; równie nagle zjawia się dzień.
Naraz wśród wioski dało się słyszeć granie na muszlach morskich, a z chat wysypali się mężczyźni, kobiety i dzieci, wszyscy przystrojeni w nowiutkie spódniczki, naszyjniki z zębów morsów i kawałki fiszbinów. Dokoła chaty królewskiej podniosły się przeraźliwe krzyki, wśród któ-