Strona:Emilio Salgari - Dramat na Oceanie Spokojnym.djvu/139

Ta strona została przepisana.

zgrabnych podskokach z rozpaczliwym wysiłkiem bez wytchnienia.
Coraz donośniejsze krzyki dzikusów, które jakby zbliżały się z każdą chwilą, były dla zbiegów dostatecznym bodźcem; zdawali sobie sprawę z tego, że jeżeli tym razem wymknęli się mogile, to za drugim razem nie udałoby im się uniknąć rożna.
O dwieście kroków od skraju lasu dwaj z pośród tych nieszczęśliwców padli bez przytomności na ziemię; atoli marynarze, którzy szli za nimi zwartą grupą, podnieśli ich z ziemi i ostatnim wysiłkiem donieśli do zatoki.
Dwie szalupy znajdowały się tam jeszcze. Marynarze rzucili w wodę przykrywające je liście i gałęzie, zepchnęli szalupy z wydmy piaszczystej i zajęli miejsca w burtnicach.
— Na morze! — huknął kapitan Hill, widząc, iż wszyscy już wsiedli.
Szalupy jęły oddalać się pospiesznie, zmierzając ku ujściu małej zatoki.
Kilku najzwinniejszych dzikusów dotarło już do wybrzeża. Widząc wymykającą się zdobycz, podnieśli szaloną wrzawę i poczęli zasypywać obie łodzie gradem pocisków; lecz kapitan, który nigdy nie tracił ich z oczu, celnym strzałem powalił najzajadlejszego z nich na ziemię. Inni, widząc zły obrót sprawy, ukryli się w gąszczy, poczem jęli biec wzdłuż brzegu, wrzeszcząc i odgrażając się bezustanku.
Szalupy, wiedzione silnemi rękoma wioślarzy, wkrótce wydostały się na morze i skierowały się