Strona:Emilio Salgari - Dramat na Oceanie Spokojnym.djvu/142

Ta strona została przepisana.

wa Georgja“ była narażona na powtórne i to jeszcze straszniejsze niebezpieczeństwo.
Brzeg wyspy, jak daleko zasięgnąć okiem, pokrył się nagle tłumami ludożerców, przywiedzionych do wściekłości niedawną hańbą oraz utratą jeńców. Słychać było, jak rzucali straszliwe przekleństwa pod adresem cudzoziemców, jak ich trwożyli wrzaskiem, nie mającym w sobie nic ludzkiego, i odgrażali się im, wywijając w sposób opętańczy ciężkiemi maczugami, długiemi włóczniami i procami.
Chwilami wydawało się, że cała ta zgraja chce rzucić się w morze, by przypuścić szturm do „Nowej Georgji“.
— Toci armja! — rzekł kapitan, na którego czole zjawiła się przelotnie głęboka zmarszczka. — Jeżeli cała ta ludność rzuci się na nas, nie pozostanie nam nic innego jak zginąć.
— Przewiduję gwałtowne uderzenie z ich strony — ozwał się Bill, który wydawał się więcej zaniepokojony od innych. — O, gdyby nasz okręt nie był uwięziony!
— Na szczęście jesteśmy gotowi przyjąć ich jak należy, a nadto powiększyła się przecie liczba obrońców. Mniemam, że twoim towarzyszom nie brak odwagi?
— Tak, są to ludzie dzielni, a co ważniejsza doskonali strzelcy — ozwał się Bill z pewną przechwałką. — O, o! już widać łodzie.
Kapitan, Anna i marynarze, stojący wokoło, spojrzeli ku wyspie i nie bez pewnego niepokoju