Strona:Emilio Salgari - Dramat na Oceanie Spokojnym.djvu/144

Ta strona została przepisana.

I rozbitkowie, pomimo wielkiego osłabienia opuścili łóżka w lazarecie, gotowi walczyć do ostatniego tchnienia.
— Podejdźcie ku nam, dzicy ludożercy! — zawołał kapitan. — Hej, Asthor, rozwińno banderę amerykańską, a ty, puszkarzu, wytocz moździerze i armatkę na kasztel przedni!
Był już czas po temu! Dwadzieścia wielkich łodzi, obsadzonych przez dwustu zgórą wojowników, uzbrojonych w dzidy, pałki i proce, odbiło od brzegu, by całą siłą wioseł pomknąć w stronę „Nowej Georgji“, która unieruchomiona wśród skał nie mogła w żaden sposób uchronić się od szturmu.
Reszta dzikich, którzy wskutek braku miejsca w łodziach pozostali na lądzie, dodawała ochoty towarzyszom przeraźliwemi krzykami, ścinającemi krew w żyłach. Zdawało się, że i oni pragnęli wziąć udział w bitwie. Było ich zgórą tysiąc, a z każdą chwilą dołączali się do nich inni, wynurzając się z zarośli; cały brzeg zaległa gęstwa głów, odróżniających się od siebie jedynie zawojami.
W połowie drogi łodzie uszykowały się w dwie kolumny, by zaatakować nieszczęśliwy okręt z obu stron, t. j. od bakortu i sztymborku.
Kapitan Hill, który nawet w tej strasznej opresji zachowywał podziwu godny spokój ducha i nie spuszczał z oka flotylli nieprzyjacielskiej, podzielił obrońców „Nowej Georgji“ na dwie grupy; dowództwo nad jedną z nich powierzył Asthorowi,