Strona:Emilio Salgari - Dramat na Oceanie Spokojnym.djvu/145

Ta strona została przepisana.

staremu bywalcowi morskiemu, który już nieraz walczył z dzikusami.
Gdy podjechali na trzysta metrów, puszkarz otworzył ogień armatni, zasypując zgraję nieprzyjacielską gradem kartaczy; jednakże mimo że kilku Fidżjan padło lub odniosło ciężkie rany, łodzie sunęły dalej.
— Do roboty, wiara! — zawołał kapitan. — Ogień pojedyńczy!
Na tę komendę z nad burty uwięzionego okrętu wytrysło dwadzieścia błyskawic, wślad za niemi rozległ się przeraźliwy huk dwóch moździerzy, miotających pociski wagi pół funta.
Nieopisane wrzaski, świadczące o bólu i wściekłości, podniosły się wśród napastników. Piętnastu lub dwudziestu z nich upadło na dno łodzi, brocząc krwią, kilku zaś stoczyło się w wodę, jednakże atak trwał dalej.
Prędzej niż da się to opowiedzieć, dwadzieścia łodzi znalazło się pod burtami okrętu, i horda djabłów, maści bronzowej lub kasztanowatej, przypuściła szturm zawzięty, wdrapując się jedni drugim na ramiona, by dosięgnąć parapetów, chwytając się burtylów, takli, okien kajutowych, sieci drabinek sznurowych i kabli, zwieszających się z bukszprytu, napełniając powietrze srogą wrzawą i po desperacku wymachując bronią.
Kapitan Hill, rozbitkowie, Asthor i marynarze walczyli z rozpaczliwym wysiłkiem, strzelając z pistoletów, śmigając toporami i kordelasami, zasłaniając się kolbami strzelb i ciężkiemi korbami