Strona:Emilio Salgari - Dramat na Oceanie Spokojnym.djvu/149

Ta strona została przepisana.

czyła z wyzioru gaty, rzucając się w środek przerażonych dzikusów.
Początkowo była jakby zdumiona, iż znalazła się w tak licznem towarzystwie, następnie rozjuszona zapachem krwi, która obluzgała pokład okrętu, ulegając wrodzonym instynktom, wpadła na dzikich z rykiem potężnym. Dwoma ciosami pazurów zwaliła na ziemię dwóch ludzi, poczem rzuciła się ku innym, skacząc na piętnaście stóp.
Krajowców na widok bestji tak dzikiej i wielkiej, jakiej nie widzieli nigdy w życiu, opanował strach zabobonny, który jeszcze się wzmógł, gdy spostrzegli, że potwór ten rozdziera każdego, kogo tylko napotka na drodze.
Rozpoczęła się paniczna ucieczka. Dzicy, uniesieni szaloną trwogą, rzucali się z burtów w morze, wskakując na karki kamratom, znajdującym się w łodziach, i rzucając broń. Wioślarze, również ogarnięci paniką, wzięli się do wioseł i jęli umykać rozpaczliwie ku wybrzeżu, nie zatrzymując się nawet, aby pozbierać płynących ziomków, którzy wrzeszczeli wniebogłosy, wyobrażając sobie, że ów dziki zwierz rzuci się niebawem w morze, by rozszarpać ich na sztuki.
W kilka chwil potem na pokładzie „Nowej Georgji“ nie było już ani jednego krajowca. Tygrysica zajęła się zkolei zagryzaniem rannych i brodziła w krwi poległych, racząc się dowoli mięsem ludzkiem.
— Hurra! Hurra! — jęli krzyczeć z wysokości masztów marynarze. — Niech żyje Bill!