Strona:Emilio Salgari - Dramat na Oceanie Spokojnym.djvu/151

Ta strona została przepisana.

człowieka, ruszył w stronę luki i zszedł w głąb gaty.
Bill odprowadził go ręką, wciąż wyciągniętą przed siebie, i zszedł za nim do wnętrza gaty. Posłyszano łomotanie się rozjuszonych zwierząt, w chwilę zaś później ujrzano Billa, wstępującego zpowrotem na pokład.
— Możecie zejść — zwrócił się do osłupiałej jeszcze załogi. — Tygrysica już powróciła do klatki.
Udał się na rufę, odsunął lukę i przywołał kapitana Hilla, który niezwłocznie w towarzystwie Anny pospieszył na pokład.
— A gdzie dzicy? — zapytał Amerykanin, widząc, że pokład jest pusty.
— Uciekli! — odpowiedział Bill spokojnie.
— Wypuściłeś tygrysy?
— Jeden wystarczył, by wypłoszyć ludożerców.
— Dziękuję ci, Billu, za wszystko coś uczynił. Gdyby nie ty, okręt mój byłby już w tej chwili zgubiony, a my wszyscy bylibyśmy więźniami.
— Wyście mnie ocalili, a ja was — odpowiedział głucho rozbitek. — Teraz ani ja nie jestem wam nic winien ani wy mnie. Skwitowaliśmy się!
Kapitan Hill przyjrzał mu się ze zdziwieniem.
— Nacóż te słowa, Billu? — spytał go głosem karcącym.
— Nie lubię być niczyim dłużnikiem — odpowiedział Bill dobitnie.
— Harda z ciebie sztuka, Billu.