Strona:Emilio Salgari - Dramat na Oceanie Spokojnym.djvu/158

Ta strona została przepisana.

— Żonę?! — zawołał głosem ochrypłym. — Nie, kapitanie, ona już dawno umarła.
— Biedak! — mruknął kapitan z lekką ironją, gdyż zrozumiał, z jakim rozmawia osobnikiem. — Idź, wypij kieliszek wódki i wybacz mi, jeżeli niebacznie wywołałem w tobie bolesne wspomnienia.
Mac Bjorn, który naraz sposępniał i przybrał dziki wyraz twarzy, oddalił się bez słowa, zataczając się, jakby był podchmielony.
— Do pioruna! — warknął kapitan — jakąż to zgraję rozbitków wziąłem na swój pokład? Ten człowiek niechybnie kogoś zamordował, może nawet swoją żonę… i teraz jestem przekonany, że mam na pokładzie nie ludzi nieszczęśliwych, lecz zbrodniarzy zbiegłych z wyspy Norfolk. Ale biada im, jeżeli odważą się przedsiębrać cokolwiek przeciwko mnie.
— Co tam mruczysz, ojczulku? — zapytała Anna, która w tej chwili ukazała się na pokładzie.
— Nic, Anno — odpowiedział kapitan, zmuszając się do uśmiechu — zrzędziłem na tych przeklętych dzikusów, którzy ponoś mają ochotę nas oblegać.
— Bill jeszcze raz wypuści tygrysa i zmusi dzikich do ucieczki, jeżeli ośmielą się stanąć ponownie na pokładzie „Nowej Georgji“.
— Bill! Bill!… — mruknął Amerykanin przez zaciśnięte zęby. — Tak, on wypuści tygrysy, Anno.
— Czemu mówisz to takim tonem? — spytała dzieweczka. — Zdaje się, że nie żywisz sympatji dla tego nieszczęśliwego rozbitka.