Strona:Emilio Salgari - Dramat na Oceanie Spokojnym.djvu/159

Ta strona została przepisana.

— Nie, Anno! bodaj on nigdy nie był postawił nogi na moim okręcie!
— Dlaczegóż to?
— Cicho, córuchno. W tej chwili nie mogę ci jeszcze tego wyjaśnić.
— I czemuż to, panie kapitanie? — zapytał jakiś głos.
Kapitan się obrócił i znalazł się oko w oko z Billem, który coraz to blednąc, wpijał w niego dwie płonące źrenice.
— Co tu robisz? — spytał Amerykanin, ściągając brew. — Może mnie szpiegujesz?
— Nie, kapitanie — odpowiedział Bill, starając się nadać sobie wyraz spokojny. — Zaszedłem w tę stronę, by lepiej przyjrzeć się ruchom dzikusów na wyspie, i mimowoli posłyszałem pańskie słowa, które sprawiły mi wielką przykrość. Czy pan miał choć raz powód do użalania się na tego rozbitka, począwszy od dnia, kiedy wyciągnęliście go napół żywego z rozhukanego oceanu?
— Nie… owszem, dwa razy powinienem był ci podziękować.
— Skądże więc słowa tak surowe?
— Nie mogę ci tego teraz tłumaczyć.
— Czegóż pan się obawia? Jeżeli ja i moi towarzysze przeszkadzamy panu na pokładzie tego okrętu, proszę wysadzić nas na brzeg pierwszej napotkanej wyspy.
— Pomyślę nad tem; wszystko będzie zależało od waszego sprawowania.