Strona:Emilio Salgari - Dramat na Oceanie Spokojnym.djvu/168

Ta strona została przepisana.

bitkowie cichaczem opuścili swe tapczany. Zdziwiony tem pospieszył zawiadomić sternika.
— O, łotry! — zawołał stary marynarz, marszcząc czoło. — Albo jestem skończonym osłem, albo tu święci się coś niedobrego.
Nie mówiąc nikomu ni słowa, by niepotrzebnie nie alarmować załogi, zaopatrzył się w latarkę, ukrył w kieszeni pistolet i zszedł na spód okrętu, pewny, iż znajdzie tam rozbitków.
Istotnie siedzieli tam wszyscy kołem, tuż koło klatek z tygrysami, zajęci rozmową, która jednakże tak była przyciszona, iż nie można było nic z niej dosłyszeć. Bill znajdował się w środku i w tej właśnie chwili zabierał głos.
Sternik, ujrzawszy ich, pobladł. Cóż mogli omawiać ci ludzie, ukryci w tem miejscu ustronnem, oddalonem od uszu i oczu załogi amerykańskiej? Niewątpliwie nie kryło się w tem nic dobrego.
Stary marynarz namyślał się przez chwilę, czy nie zbudzić kapitana lub przywołać pomocy załogi; nie chcąc jednak wywołać nieuzasadnionego niepokoju, zszedł sam wgłąb gaty i odważnie posunął się ku rozbitkom.
Ledwie spostrzegli blask latarni, podnieśli się jak jeden mąż czyniąc wzgardliwe gesty, może zawstydzeni, a w każdym razie rozgniewani tem nagłem zaskoczeniem.
— Cóż wy tu robicie, zgromadzeni w ciemności jak spiskowcy? — zapytał sternik ostro — może uszy waszych towarzyszy nie powinny wiedzieć tego, co wy tu mówicie?